Autor: Margaret Atwood
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo: Wielka Litera
Stron: 384
"Jeśli robisz złe rzeczy z powodów, które, jak ci powiedziano, są dobre, czy stajesz się przez to złym człowiekiem?"
Wyobraźcie sobie świat, w którym dochodzi do wielkiego krachu gospodarczego, ludzie tracą pracę i dobytki, mieszkają na ulicy. Szerzy się przestępczość, strach i głód zaglądają w oczy. Panuje anarchia. Każdy dzień to walka o przetrwanie. "Ludzie umierają z głodu. Jedzą odpadki, kradną, grzebią w śmietnikach." I nagle pojawia się światełko w tunelu, nadzieja na odmianę parszywego losu, który przeklinacie, na czym świat stoi. Wizja pełnego brzucha i bezpiecznego schronienia z ciepłym i wygodnym łóżkiem jest na wyciągnięcie ręki. Jak długo zastanawialibyście się nad taką propozycją?
Dokładnie w takim beznadziejnym położeniu są Charmaine i Stan, kiedy ich poznajemy. Małżeństwo straciło wszystko. Pozostał im jedynie samochód, który stał się jednocześnie ich domem. Kiedy więc pojawia się propozycja wzięcia udziału w eksperymentalnym projekcie Pozytron, nie zastanawiają się długo. Własny kąt, ciepły posiłek, czyste ręczniki, praca, bezpieczeństwo czyli powrót normalnego życia i człowieczeństwa w pełnym wymiarze. Pełni entuzjazmu i nadziei (szczególnie Charmaine) wchodzą w to. Nawet jeśli podpisanie umowy oznacza bilet w jedną stronę. Kiedy drzwi Pozytronu zamkną się za nimi, to na zawsze, nie ma powrotu do życia "na zewnątrz". Ale świat pogrążony w chaosie nie jest atrakcyjną perspektywą, nie ma czego żałować. Więc wchodzą w to, nawet jeśli życie w tym zamkniętym obiekcie oznacza pobyt co drugi miesiąc w więzieniu. Bo tak naprawdę Pozytron to miasto - więzienie. Każdy spędza jeden miesiąc w przydzielonym mu mieszkaniu a drugi miesiąc w więzieniu. Podobno dla dobra ogółu. Ale czy to taka wygórowana cena za poczucie bezpieczeństwa i powrót do normalności?
Oczywiście nie jest zaskoczeniem fakt, że Pozytron nie jest tym, czym się wydaje. My, czytelnicy, wiemy to od samego początku, wypatrujemy, kiedy to szambo wypłynie. I tylko wkurza naiwność i ślepa wiara bohaterów w to przedsięwzięcie, szczególnie Charmaine, której podejście jest zupełnie bezkrytyczne. Stan jest odrobinę bardziej sceptyczny, nie do końca wierzy w czyste intencje twórców tego projektu, jednak entuzjazm żony przeważa szalę. Poza tym oni obydwoje bardzo chcą aby ta bajka była prawdą. Stan chowa swoje obawy głęboko do kieszeni i puszcza mimo uszu ostrzeżenia swojego brata Conora, że "nie możesz stamtąd wyjść. Chyba że w skrzynce, nogami do przodu." Myślę, że ja po takich słowach trzy razy zastanowiłabym się przed podjęciem ostatecznej decyzji. Bo nie chciałabym trafić z deszczu pod rynnę, albo i gorzej. Nasi bohaterowie jednak tego nie robią. Są tak podekscytowani nową perspektywą lepszego (w ich mniemaniu) życia, że ignorują wszelkie lampki ostrzegawcze, pojawiające się w ich głowach. Życie chyba dało im tak bardzo w kość, że nie mają już siły na refleksję. A może zawsze żyli w ten sposób? (na dobrą sprawę, jeśli się rozejrzymy, to takich ludzi znajdziemy i w naszym sąsiedztwie). Szczególnie Charmaine, mam wrażenie, jest w stanie zrobić wszystko, byleby tylko dostać się do tego projektu. To osoba bardzo zdeterminowana a jak się później okazuje samolubna, obłudna, która poddaje się wszelkim manipulacjom, potrafiąca bez mrugnięcia okiem i bez zbędnych emocji "przeprowadzić Procedurę"...i nie, nie zdradzę Wam czym owa Procedura jest. Powiem tylko jak Charmaine pięknie potrafiła sobie wytłumaczyć to, co robiła. "Głaszcze mężczyznę po głowie (...). Ma nadzię, że wydaje mu się aniołem. Aniołem miłosierdzia. Bo czyż nim nie jest?" W tym momencie jeszcze bardziej ją "znielubiłam", a w tym znienawidziłam: "I co się stanie z nią samą, z Charmaine, jeśli obleje test? To już nie będzie po prostu powrót do Składania Ręczników, to będą plastikowe kajdanki i kaptur, i kajdany." Jej obłuda sięgnęła zenitu i tylko dziwiłam się Stanowi, bo ja nie potrafiłabym więcej na nią patrzeć. Wybór zawsze jest, pytanie tylko, jakimi motywami kierujemy się podczas jego dokonywania.
"(...) projekt Consilience/Pozytron narusza wolność jednostki, jest próbą wprowadzenia totalnej kontroli społeczności i obrazą dla ducha człowieczeństwa."
Kanadyjska pisarka zabiera nas w nieco nieprzewidywalną podróż, podczas której zdaje się cały czas nas pytać: czy szanujesz wystarczająco mocno swoją wolność? A może wogóle się nad nią nie zastanawiasz? To może warto zacząć ją doceniać, bo nigdy nie wiadomo jak długo jeszcze przyjdzie nam się nią cieszyć. Bo życie jest nieobliczalne. I to jest fakt. Ale jest również piękne a jednym z aspektów jego urody jest nasza wolność, swoboda i niezależność. Możliwość dokonywania wyborów, takich lub innych, dobrych lub złych, ale bez karabinu przy głowie. Tak ja odczytuję tę książkę. I myślę, że warto ją przeczytać, pomimo że była trochę zbyt udziwniona i momentami moje oczy robiły się okrągłe jak latające spodki (szczególnie gdy na arenę wkroczył pewien pluszowy miś w towarzystwie Elvisów i Marylinów). Niemniej jednak, wszystko to sprowadza się do tego, że "nic nie jest ułożone do końca (...). Każdy dzień jest inny. Czy nie lepiej robić coś, bo tak zdecydowałaś? A nie dlatego, że musisz?"
Dorota (Zabukowana)
Komentarze
Prześlij komentarz